Śląski Katyń 

Śląski Katyń 

Po wojnie, na Podbeskidziu działał 300 osobowy oddział Narodowych Sił Zbrojnych, którym dowodził Henryk Flame ps. "Bartek". W 1946 r., UB wprowadziło w szeregi partyzantów kilku swoich agentów, m.in. Henryka Wendrowskiego ps. "Lawina". Ich zadaniem było zorganizowanie przerzutu najpierw na ziemie zachodnie. Akcję rzekomo miało organizować kierownictwo NSZ, a w rzeczywistości kierowało nią UB. Transportów w sumie mogło być pięć. Wywieziono w sumie ok. 200 żołnierzy. Wszyscy zginęli. Na Opolszczyźnie jest kilka miejsc pochówku partyzantów, m.in. w okolicach Grodkowa. Poszukuje ich IPN.

 

Problem z ujawnieniem prawdy wynika m.in. z powodu zniszczenia dokumentacji na temat akcji. Odnalezione papiery kończą się na 28 sierpnia 1946 r., czyli na miesiąc przed mordem w Barucie. W Barucie rozpoczęły się poszukiwania szczątków żołnierzy Narodowych Sił Zbrojnych zamordowanych przez UB. Żołnierze Narodowych Sił Zbrojnych walczyli zarówno z hitlerowcami, jak i z Sowietami. Po wojnie byli więc bezwzględnie zwalczani przez system komunistyczny. W 1946 r. do dowódcy podbeskidzkiego oddziału – Henryka Flame „Bartka” dotarł fikcyjny rozkaz o przeniesieniu oddziału w okolice Baraniej Góry. Podczas transportu żołnierze zostali brutalnie zamordowani. Zwabieni na nocleg do budynku w okolicy polany „Hubertus”, zostali spaleni żywcem. Ci, którzy przeżyli, byli dobijani. Dowódca oddziału „Bartek” ocalał wprawdzie z bestialskiego mordu, ostrzeżony przez jedynego żołnierza, któremu udało się uciec, został jednak zastrzelony rok później przez funkcjonariusza MO. Jego oddział liczył 400 świetnie uzbrojonych żołnierzy, prężnie działających na Śląsku Cieszyńskim i z powodzeniem walczących z komunistami. Pomimo działania w ukryciu imponowali odwagą. Polacy sądzili, że konspiracja zacznie rosnąć w siłę. Niestety, komuniści wyraźnie wykazywali przewagę. Całą nadzieję pokładano więc w armii Andersa. Wielu zdecydowało się na wyruszenie na Zachód. Był wśród nich oddział „Bartka”. Nie przypuszczali, że spotka ich tak okrutny los. Sądzili, że szybko uda im się opuścić ojczyznę, którą wkrótce wyzwolą. Pamięć o nich jednak przetrwała. W wolnej Polsce na polanie „Hubertus” usypano kurhan, nad którym wznosi się krzyż. W ostatnią sobotę września jest tam odprawiana Msza św. i odbywa się Apel Poległych. W br. w 62 rocznicę masowej zbrodni dokonanej we wrześniu 1946 r. przez NKWD i UB na żołnierzach polskich konspiracyjnych organizacji niepodległościowych, uroczystości odbyły się na polanie leśnej „Hubertus" pomiędzy wsią Barut a Dąbrówką, gdzie miała miejsce zbrodnia. We mszy w intencji pomordowanych żołnierzy z oddziału "Bartka" wzięło udział blisko 300 osób, m.in. przedstawiciele rządu, wojewoda opolski, rodziny pomordowanych żołnierzy, żołnierze, strażacy, miłośnicy historii i mieszkańcy okolicznych wiosek. Po raz pierwszy w tych uroczystościach wzięli udział mieszkańcy Ciśca i Węgierskiej Górki z ks. proboszczem Władysławem Nowobilskim oraz przedstawiciele Oddziału Górali Żywieckich Związku Podhalan: Jarosław, Piotr, Stanisław i Zofia Motyka. Z proboszczem z Ciśca „busem” przyjechała także siostra Beata Talik. Jej brat Karol Talik, ps. "Ryś" walczył w oddziale "Bartka". - Nie płacz siostra za mną. Będzie ci lepiej jak dotrę do Londynu - powiedział we wrześniu 1946 roku, gdy zbierał się do przerzutu na ziemie zachodnie. Więcej już się nie odezwał. Podobne historie może opowiedzieć wiele innych rodzin z Ciśca, Milówki i Węgierskiej Górki skąd pochodzili partyzanci. Rodziny miesiącami czekały na jakąś wiadomość list. Pasażerowie „busa” z Ciśca to również rodziny zamordowanych. W partyzantce walczyli ich bracia, wujkowie, ojcowie. Do dziś pamięć o nich jest obecna na Żywiecczyźnie. Niestety, do niedawna nie miano pojęcia co się stało z blisko 200 młodymi mężczyznami, którzy we wrześniu 1946 roku wyjechali na Zachód. Dziś już wiedzą, że wywieziono ich na Opolszczyznę. Część zginęła w Barucie, innych wymordowano w kilku miejscach w okolicach Grodkowa i Łambinowic. - Dopiero niedawno zadzwonili do mnie kombatanci z Gliwic i powiedzieli, że co roku, w ostatnią sobotę września, w Barucie jest pamiątkowa msza święta. Przyjechaliśmy - mówił ks. Władysław Nowobilski. - Dziękujemy, że nas zawiadomiliście i że pamiętacie o nich, choć to nie byli chłopcy stąd. Barut jest oddalony od Żywca o jakieś 170 kilometrów. Na sobotnią mszę jechali przez trzy godziny. Część ubrana w tradycyjne góralskie stroje. Po odprawionej uroczystej Mszy Św. odbył się apel poległych oraz złożenie wiązanek kwiatów. Foto i tekst Jarosław i Piotr Motyka